I
διαιτήμασί τε χρήσομαι ἐπ᾽ ὠφελείῃ καμνόντων κατὰ δύναμιν καὶ κρίσιν ἐμήν, ἐπὶ δηλήσει δὲ καὶ ἀδικίῃ εἴρξειν.
Nie chcę.
Pamiętam tyle, że chwytam się drzwi. Paznokcie pomalowane krzywo lakierem ukradzionym Molly wżynają się w załomy framugi z taką zaciekłością, na jaką tylko stać moje sześcioletnie ciało. Mam na sobie baletki, gryzące rajstopki z klinem, kretyńskie tutu osadzone na chudych biodrach jak niewypieczona beza. Włosy ściągnięte w kok tak ciasny, że siła napięcia wygładza moje czoło. Gdyby mogło - zmarszczyłoby się w gniewnym wyrazie niezgody.
Nie pójdę.
Wierzgam i warczę na trzymającą mnie za ramiona nauczycielkę. Próbuję kopać, najchętniej też rzuciłabym się na nich
wszystkich w jakimś dzikim ataku, ale wiem, że nie mogę puścić tej cholernej framugi. Więc się trzymam, kątem oka dostrzegając trzynaście ślicznych, rówieśniczych mi główek wyglądających zza załomu sali tanecznej z niepokojem i ciekawością. To znowu Farrell, to na pewno Farrell. Ta mała dzikuska. Ta mała Irlandka. Inna niż my. Nie taka, jak być powinna.
Nie będę.
Moja matka załamuje ręce, kręci głową, próbuje się jeszcze wściekać, ale już nie może - w miejsce złości jej ciało wypełnia rezygnacja. Dlaczego? Panie mój, dlaczego to dziecko jest diabłem wcielonym? Przecież Molly - ta starsza - nigdy nie sprawiała takich problemów! Zawsze taka grzeczna, taka posłuszna...
A to tutaj, skaranie boskie, zasmarkane i uczepione ramy drzwi, za jakie grzechy?
Mimo nieodżałowanego bólu, matka w końcu zabiera mnie z zajęć. Pamiętam, że najpierw próbuje mi wytłumaczyć, ile zapłaciła za te zajęcia, jaka to strata, jaki to wstyd... A potem przestaje się odzywać, i nie odzywa się już ani słowem całą drogę do domu.
Ale w domu nie jest tak najgorzej. Bo w domu jest tata. No i Molly. Tata, który robi nam paluszki rybne i Molly, która - już po dobranocce - pozwala mi przeprowadzić na sobie operację. Więc okładam ją papierem toaletowym - namiastką szpitalnej gazy, jaką widziałam na filmach i w pocie czoła "operuję" w świetle nocnej lampki - "kroję" jej brzuch plastikowym nożykiem, "wyciągam" z niego wnętrzności z plasteliny, "zaszywam" ranę markerem. I Molly dławi się tłumionym śmiechem i gładzi mnie po główce. Bo rozumie. Molly rozumie.
Pragnę zostać lekarzem.
II
οὐ τεμέω δὲ οὐδὲ μὴν λιθιῶντας, ἐκχωρήσω δὲ ἐργάτῃσιν ἀνδράσι πρήξιος τῆσδε.
Nie chcę.
Nie chcę nic mówić, więc udaję, że nie wiem. Nie chcę zabierać stron, podejmować decyzji, więc nie dopytuję. Nie chcę widzieć - zamykam więc oczy. Zasuwam drzwi. Za drzwiami - matka i ojciec i jego kochanki. Za ścianą - Molly i Miles. Za drzwiami...
Wsuwam w uszy słuchawki, kulę się pod kocem i wertuję zeszyty.
Łacina mnie koi. Dwuwymiarowe ryciny obrazujące zawiłości ludzkiego ciała przynoszą ulgę w świecie, którego nie rozumiem. Nie potrafię nauczyć się nazw uczuć - ale te opisujące wszystkie 206 kości dorosłego człowieka zapamiętuję bez trudu. Zawsze taka byłam. Nieprzystosowana. Mówili, że jestem mądra i całkiem ładna -
jak na Irlandkę - ale... Nietypowa jakaś. I zbyt zacięta. I zbyt wyszczekana. Uparta. Nie taka
jak Molly. I nie tak,
jak być powinnam.
Nie pójdę.
Chłopak nazywa się Timmy Gold i jest miłym, uprzejmym nudziarzem. Stoi na progu naszego domu we Fremont, w dłoni trzyma kotylion, jego uśmiech więdnie z każdą kolejną sekundą w której coraz bardziej zaczyna rozumieć, że...
Nie pójdę z nim dzisiaj na Bal Studenta Medycyny. I nie pójdę z nim nigdzie indziej. Domyśla się, że kocham innego (czy to prawda?). Zakłada, że jest dla mnie zbyt
normalny (to na pewno). Żałuje, że w ogóle ze mną próbował (nie winię go).
Matka znów kręci głową. Molly mija mnie w drzwiach. Ojciec otwiera puszkę Budweisera. Zamiast na bal trafiam na wieczorny dyżur, wyrabiać dodatkowe godziny stażu.
Nie będę.
Telefon dzwoni kilka razy, ale nie słyszę go, ustawionego jedynie na opcję wibracji, wciśniętego w kieszonkę fartucha. Wieczór, jak wieczór - piątkowy, więc ruch trochę większy, ale bez ekscesów. Ja i moi koledzy po fachu, a także dwóch lekarzy dyżurnych darzących nas typową pobłażliwą sympatią, jaką starzy wyjadacze darzą żółtodziobów chyba w każdej możliwej profesji, dezynfekujemy rany po barowych bójkach i nastawiamy przetrącone nosy, opanowujemy jeden stan przedzawałowy, wyciągamy komuś kość kurczaka z gardła.
Nie słyszę telefonu. Kurwa, nie słyszę telefonu.
Gdybym go słyszała, mogłabym się przygotować. Na ten widok - skóra biała jak pergamin, włosy sklejone krwią. Na ten dźwięk - rzężący oddech, szmer rozcinanego ubrania. Na ten zapach. Zapach śmierci. Raz poznany, zostaje w tobie na zawsze.
Pierwszego wwożą jego, bo on
ma jeszcze szansę. Potem ją, chyba tylko
dla zasady. O tym, że to moja siostra - pamiętana przezeń ze zdjęć na Facebooku - orientuje się mój kolega, Oliver. Łapie mnie za ramiona, ale o sekundę zbyt późno.
Phoe, nie możesz. Phoe, nie. Chodź. Zabiorę Cię stąd. Chodź...
I znowu: wierzgam i wyję i czepiam się framugi.
Pragnę zostać...
III
ἃ δ᾽ ἂν ἐνθεραπείῃ ἴδω ἢ ἀκούσω, ἢ καὶ ἄνευ θεραπείης κατὰ βίον ἀνθρώπων, ἃ μὴ χρή ποτε ἐκλαλεῖσθαι ἔξω, σιγήσομαι, ἄρρητα ἡγεύμενος εἶναι τὰ τοιαῦτα.
Nie chcę.
Zawsze raczej samotna, po śmierci Molly zostaję po prostu
sama.
Odcinam nici więzi łączących mnie ze światem, zasuwam zasłony. Jem, choć nie czuję smaku i śpię, choć nie rozróżniam już sennych koszmarów od rzeczywistości.
Nie podchodzę do egzaminów w sesji. I nie zdaję na ostatni rok studiów. Tak mało mnie dzieli od spełnienia marzenia, które nadawało sens i kształt wszystkiemu, nadawało barwy i kształty rzeczywistości. Ale ja...
Nie pójdę.
I nie idę. Na rozmowę z dziekanem, na proponowane przez Uczelnię poprawki. Spędzam rok pracując w piekarni w Portage Bay i sypiając w cudzych łóżkach tylko po to, by w ogóle
coś poczuć (bez skutku).
Młodszy MacCarthy czasem wpada do rodziców, ale i wtedy nie schodzę z piętra do salonu. Bo co wtedy, spytam go o brata? Albo powiem mu to, co wiem, a co każdej nocy próbuję wyszarpnąć sobie z umysłu?
Nie będę.
Wiem już, że
nie będę lekarzem. Obrażam się na świat, wycofuję z niego. Ale mam 26 lat i muszę płacić podatki, więc w końcu zdaję do szkoły pielęgniarskiej i zaliczam egzaminy. Zaczynam pracować. Wynajmuję klitkę w Chinatown i uczę się piec chleb. I biegać każdego ranka. I kończyć porcję obiadu, i pamiętać o moich lekach. I spać. Uczę się spać.
Nie śniąc. Nie oglądając na ekranie skroni scen z najgorszej nocy mojego życia. Nie przywołując w myślach twarzy wytrawionych po wewnętrznych stronach powiek.
Wiem, że
nie zapomnę. Ale może nauczę się funkcjonować paralelnie do tego koszmaru odtwarzającego się samorzutnie w mojej pamięci za każdym razem, gdy biorę głębszy oddech?
Pragnę...