▲ You can't be mad at her for leaving when you're the one who pushed her away. What was she supposed to do? No matter how strong she is, there's only so much she can take before she finally say, „Enough”
▼
Dwa tysiące trzysta trzydzieści siedem zgniecionych kartek.
Cztery miliony wylanych łez.
I jeden wpis - który miał odmienić wszystko, a nie zmienił absolutnie nic.
Wspominając Ciebie zawsze przed oczyma mam
ten sam obraz - bezustannie pochylony nad swoimi papierami - milczysz, nigdy nie patrzysz na mnie, na to co dzieję się wokół Twojej własnej orbity, chociażby biegającą pośród nas córkę - tylko chłoniesz, w ciszy każdą część słów wypisanych na białych kartkach i
oczekujesz właściwie to czego? Natchnienia? Rozwikłania zagadki? Odnalezienia sprawcy? Niegdyś kochałam ten widok, wprawiał mnie on w zadziwiający
spokój, jakby wszystko przebiegało odpowiednim torem i znajdowało się w doskonałym miejscach. Teraz czuję jak się rozpadam, nie chcę o tym pamiętać - odnoszę wrażenie, jakby nic się nie zmieniło, jakbyśmy bezustannie tkwili w tej alternatywnej rzeczywistości, a Ty nadal niczego nie potrafisz zrozumieć; albowiem tylko
ja wiem co za niedługo ma nadejść.
Nasz koniec; tej bańki, którą przez lata zbudowaliśmy, która miała być niezniszczalna, kuloodporna,
wyjątkowa... a jednak wystarczył zaledwie mały zalążek, aby jednym ruchem roztrzaskała się na milion kawałeczków. Dlatego uciekam - myślami błądzę gdzieindziej - w miejsca, które wydawały się prostsze, bezpieczniejsze,
ciepłe. Czyżby? Zatracam się w reminiscencjach swojego dzieciństwa, próbuję przywołać chwilę, w których odczuwałam szczęście - na próżno. W mojej głowie pojawia się sylwetka ojca, ciągle kiwającego się na boki
ojca; zapłakanej matki, oraz trójki niczego nie umiejących pojąć rodzeństwa - wspomagam się tym, że byli
za młodzi, aby dostrzegać zaczerwienione miejsca na twarzy naszej rodzicielki, czy wyczuć woń alkoholu unoszącego się w powietrzu gdy przechodził obok nas. Znowu krzyczę. Niemo. Ale zawsze to
krzyk, prawda? Wzbraniam się - przywołuję autobus, czerwony - wielki; dwupiętrowy, gdy wręcz gotowaliśmy się z gorąca podczas czerwcowej podróży do Seattle; przypomina mi się ulga na buzi mamy, kiedy nie musi
patrzeć za siebie; spoglądam na jej dłoń, od dwóch dni na serdecznym palcu nie lśni złota obrączka. Odważyła się. Odejść, porzucić pieprzonego drania. Pamiętam śmiech mojej ciotki - kiedy całą naszą piątkę wpakowywała do czteroosobowego, ciemnobrązowego Fiata Cinquecento. Tego dnia Seattle stało się moim domem.
Następnie
kolejne komemoracje - zakończenie roku akademickiego, ja stojąca na podium auli, przy mikrofonie ze spokojem ducha wypowiadająca ostatnią przemowę, pełną nadziei, czułości względnie na
na lepszą przyszłość; w pomiędzy tłumu wypatruję Ciebie - siedzisz dumny, obserwujesz - niekiedy dane słowa szeptem wymawiasz razem ze mną - kurwewsko Cię wtedy kochałam. I mój ulubiony dzień - leżę pełna bólu, w szpitalnym pokoju - mam ochotę wrzucić w siebie milion tabletek, ale wtedy spoglądam na Ciebie,
na was; trzymasz w dłoni, malutką, śpiącą istotkę - którą decydujemy nazwać się Stella; po mojej matce, zmarłej sprzed dwóch laty. Dostrzegam łzy szczęścia na Twojej twarzy, lecz nigdy Ci ich nie wypominam.
Moje myśli błądzą, w końcu odnajdują najczarniejszy scenariusz tej historii - przedzierają się przez krzyki, płacz, rozpacz, wściekłość, zawiść, aż udaję im się uzyskać cały sens. Stoisz, pochylony nade mną, widzę wyraz Twej buzi - na dłoniach odkrywam krew - czuję jak moje ciało odczuwa stratę. Nic nie rozumiem - jednak Ty już wiesz... wiesz, wszystko. Starasz się to ukryć, próbujesz odciągnąć mnie rozmowami, aż do przyjazdu lekarza, choć ja wcale nie chcę rozmawiać - pragnę prawdy, lecz ta prawda ostatecznie doprowadza do papierów rozwodowych, nad którymi
siedziałeś pochylony, chłonąc w ciszy każdą część słów wypisanych na białych kartkach... gdy wychodziłam z
naszego mieszkania po raz ostatni.